Najnowsze komentarze
Mimo wszystko chciałbym aby odniós...
Mam nadzieje ze to pomylka. 1500km...
Przejechane 1000km to na motocyklu...
każdy kij ma dwa końce, chciałem z...
2widz-a co świeżej krwi chcesz się...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

25.01.2013 21:44

Dzień trzydziesty: małe yes, yes, yes (piątek 25-1)


Kolejny dzień przed nami

No cóż początek nie był łatwy. Wczoraj schodziliśmy z barki po telefonie do szefa firmy, która jest właścicielem Naszej: że sorry, że no fuel, że tomorrow 100% at 10 o’clock. Zatem przyjechaliśmy przed dziesiąta prawie gotowi do drogi, po drodze wysiadłem przy biurze imigracyjnym, żeby po raz trzeci przestemplować daty wyjazdu z Konga. Pan już mnie znał, trochę się zdziwił że znowu tutaj jestem, ale stempelki postawił. Po drodze spotkałem Willego, skruszonego po swoim wczorajszym postępowaniu, ale tym razem nawet nie próbował zagadywać.

Ciekawostka taksówka, którą jechaliśmy do portu z hotelu została sprowadzona z Polski, miała naklejkę na szybie z polską rejestracją z Pruszkowa.

Temat na szybki biznes w afryce jest wciąż aktualny. W Mauretanii i Senegalu najlepiej pojawić się Mercedesem 123 lub 124 (najlepiej) koniecznie diesel.
Od Kamerunu do DR Konga rzadzą toyoty corolle. Tylko takie auta podejmują próbę pokanania kongijskich bezdroży. Jak masz taki samochód wrzuć w googla parę słów ale dawaj od razu do portu w Hamburgu tam są całe hektary aut czekających na transport do Afryki. 

Przyszedłem na barkę (można powiedzieć że na Naszą barkę) nic się nie działo. Pojawił się syn gościa który był gospodarzem na barce i cos zaczął mówić o strajku w porcie i znowu pojawiło się słowo klucz: problem. Przyznaję że krew uderzyła mi do głowy, telefon do wczorajszego szefa ale oczywiście nie odbiera. Pojawił się Pan gospodarz i stwierdził że Kinszasa no problem today.


Może to Nasz holownik? Niestety nie :(

Na pytanie kiedy zrobił dziwną minę.


Główny sprawca moich nieszczęść, miałem ochotę utopić go w rzece. 

Żeby nie tracić czasu wybraliśmy się z Maćkiem na wycieczkę w poszukiwaniu głównego biura imigracyjnego w Brazzaville, żeby się dowiedzieć jak przedłużyć wizę. Biuro delikatnie mówiąc nie powala, Maciek myślał że poszedłem na budowę, ale między betoniarką, kupą piachu i taczkami odnalazłem właściwy gabinecik. Gość wziął paszport do ręki i stwierdził no good patrząc że dzisiaj kończy się wiza. Wykonaliśmy dyskusję za pomocą pisma obrazkowego. Udało się w międzyczasie zabrać gościowi paszporty z ręki i ustalić że normalnie przedłużenie wizy trwa 2 dni, ale jakbyśmy mu dali 50 dolców extra to może być od ręki. Nie przedłużaliśmy, powiedzieliśmy że wpadniemy wieczorem. Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o dealera toyoty szukając wiatraczka do mojego motoru. Spotkaliśmy tam Białego, który stwierdził że jak go przyniesiemy to spróbuje coś dopasować.

Po powrocie na barce już wybierałem się z wiatrakiem do toyoty, aż pojawił się ostatni pomysł. W wiatraku na kablu była jakaś kostka. Jak sprawdzaliśmy go „na krótko’ to nie wycinaliśmy owej kostki , pojawił się pomysł (oczywiście Maćka) żeby jeszcze sprawdzić „na krótko” za kostką. Kostka odcięta, siedzę sobie aż tu nagle słyszę mój wiatraczek. Okazało się że owa kostka (z jakimiś cewkami) się zjarała to to był powód że nie chciał zaskoczyć. Oczywiście wcześniej go wyczyściliśmy z gliny.

Wsadziliśmy go z powrotem do motocykla, niestety włącznik od halogenów już dawno się popsuł więc będę go włączać za pomocą 2 kabelków, zostałem też szczęśliwym posiadaczem taśmy izolacyjnej J. Cos te cewki były ważne bo wiatraczek nie zaskakuje w każdym położeniu, dlatego przed wyruszeniem w trasę potrzebny będzie patyk do ustawienia łopatek wiatraka. Czasami zaskakuje sam a czasami trzeba patyczkiem. No cóż nikt nie mówił że będzie łatwo. Tutaj hołd trzeba złożyć Maćkowi za nieustępliwość w chęci naprawy wiatraka. Już wczoraj poprosił mnie o bezwarunkowe przekazanie wiatraka do eksperymentów.

W porcie odchodzi cały czas mały przemycik, luedzie w małych łódkach pływają za barkami dzięki czemu nie widać ich z brzegu. Przemykają sobie zatem pod samym nosem celników.

Potem na barce odwiedzili Nas jeszcze celnicy, sprawdzili karnety i to dało do myślenia, czyżby to oznaczało  że …

Nasz wymażony holowniczek :)

I w pewnym momencie  pojawili się jacyś goście, zaczął się ruch i nagle barka drgnęła. Wprawdzie rejs zaczął się nie w tą stronę, okazało się że trzeba przejechać przez port żeby zabrać 2 dodatkowych pasażerów. Widocznie im jest łatwiej manewrować holownikiem z przyczepionymi wielkimi barkami, zamiast powiedzieć żeby pasażerowie sami weszli sobie na barkę po innych barkach.

Kurs do Kinszasy raptem 20 minut.

Dopłynęliśmy i się zaczęło.

Najpierw jakiś koleś chce Nasze paszporty, ubrany w klapki i wybrudzoną koszulkę. Jakoś nie miałem ochoty, ale dałem. Potem się okazało że był to jakiś pogranicznik z kolegą. Niestety biuro firmy spedycyjnej już było zamknięte. Pochodziliśmy z „Różową Czapką” (tak nazwaliśmy płynącego z nami jakiegoś managera z firmy od barki) i udało się na jutro (mimo soboty) coś niby zorganizować w temacie rozładunku auta z barki.


Jak ktoś będzie kiedyś w porcie Brazzaville chciał przeprawić auto nalezy szukać tych dżentelmenów. Bez Szwagra bo jego raczej już tam nigdy nie znajdziecie :). Pan z teczką wypisuje wszystkie kwity na załadunek towaru na barkę, a Pan Rózowa Czapka ma numer telefonu do kogoś, kto mówi kiedy odplynie barka :).
Jak ktoś będzie jechał tylk motorem to niech nie bawi się w barkę. Wystarczy pójść na prom "pasażerski", swobodnie motor tam sie zmieści. Tylko uwaga przy wejściu do portu jest przystań promowa taka "dla turystów", jak się przejdzie pół kilometra to jest druga przystań promowa taka tradycyjna. Trzeba się kierować w strone totalnego syfu i smrodu.

W międzyczasie kolejna Sodoma i Gomora w miejscu gdzie podobno mogli nam podstemplować paszporty. Przypłynął właśnie normalny prom pasażerski z Brazzaville. Żołnierze zaczęli okładać schodzących pasażerów kijami, krzyki, płacze, szok, szok, szok. Każdy z urzędników w swoich tłustych łapach musiał pooglądać sobie nasze paszporty, każdemu trzeba było wyjaśnić że Warszawa to stolica Polski i dlatego na wizie DR Konga jest napisana Warszawa a paszport jest polski. Czasami miałem wrażenie że widzieli pierwszy raz w życiu paszport inny od kongijskiego.  

Fajna była akcja jak szedłem z paszportami do tego miejsca, z tym kolesiem w klapkach niby pogranicznikiem i Różową Czapką. Szliśmy jakąś ścieżką przez krzaczory, w pewnym momencie nie byłem pewny czy aby nie chcą ze mną pogadać inaczej, aż tu nagle na ścieżce przede mną pojawiła się ogromna, czarna dupa. Okazało się że to jakaś obywatelka RDC załatwiała potrzebę.

W końcu jakiś koleś na krześle okazał się jakimś ważniakiem wziął nasze paszporty i gdzieś pojechaliśmy. Tam pani urzędniczka pierwszy raz podczas podróży wyprosiła mnie z pokoju żebym jej nie przeszkadzał w pracy nad stemplowaniem. Ale nie miała oporu aby potem poprosić o dolara na powrót do domu. A goń się babo wredna, ale była zdziwiona.

Udało się podstęplować karnety więc wszystkie papiery gotowe z wyjątkiem rozładunku z barki, miejmy nadzieję że jutro się uda.

Od przyjazdu do Kinszasy chodzę sobie z reklamówką pieniędzy, wymieniliśmy 300 usd na 270 000 franków DRC w nominałach po 500. Pewnie to ta torba pieniędzy motywowała urzędasów do wyciągania łap po łapówki.

Mieszkamy zatem w Kinszasie przy porcie czekając na rozładunek. Mieszkamy w jakimś hotelu kościelnym, jeden z najdroższych hoteli w Naszej podróży, no cóż nie ma się co dziwić jak widać Kościół tutaj ma podobny styl bycia jak i u Nas. W końcu trzeba się zaopiekować białymi owieczkami z Europy.

Jest szansa że jutro wreszcie ruszymy

Pozdrawiamy  

 

Komentarze : 1
2013-01-26 21:34:24 Krzysiek GST

Zbierajcie siły-te witalne. Bo psychicznie pewnie nie tak łatwo odpocząć. Ostatnia prosta więc gaz w podłogę i pędzić do domu bo tęsknimy!!

  • Dodaj komentarz