• » RiderBlog
  • » zwyszomi
  • » Dzień trzydziesty pierwszy: Pan Różowa Czapka (sobota 26-1)
Najnowsze komentarze
Mimo wszystko chciałbym aby odniós...
Mam nadzieje ze to pomylka. 1500km...
Przejechane 1000km to na motocyklu...
każdy kij ma dwa końce, chciałem z...
2widz-a co świeżej krwi chcesz się...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

30.01.2013 19:25

Dzień trzydziesty pierwszy: Pan Różowa Czapka (sobota 26-1)


Wielebny Maciej


Wielebny Zbigniew

Niby dopłynęliśmy sprzętami do Kinszasy i powinniśmy się cieszyć, ale… Nasza barka zaparkowała na samym końcu portu, żeby dojść z niej do nadbrzeża trzeba przejść przez 3 inne barki (oczywiście o różnych kształtach i wysokościach). Poza tym Pan Różowa Czapka stwierdził, że na rozładunek to tutaj się normalnie czeka 4-5 dni.

No właśnie nieco dokładniej o Panu Różowa Czapka (RC). Nazywał się .. no właśnie aż głupio ale nie pamiętamy, przedstawiał się ale zapomnieliśmy i potem jak już uważał Nas za swoich przyjaciół głupio było pytać. Za to nosił na głowie niesamowitą różową czapeczkę więc tak już zostało. Pracował od 35 lat w firmie ONATRA, która jest monopolistą w DR Konga w dziedzinie transportu rzecznego. Wszystkie pływające po rzece Kongo barki i promy należą do nich. Mówił że jest tam top managerem i pewnie tak było, chociaż pojęcie managera w Afryce (a pewnie w Kongu w szczególności ma nieco inne znaczenie).

Jeszcze wczoraj na odchodne udało załatwić się wszystkie formalności celno-paszportowe, złapaliśmy też szefa portu, który obiecał zorganizować jakąś ekipę do rozładunku pomimo soboty. Pożegnaliśmy się wczoraj z RC z hasłem że przyjdzie do naszego hotelu 8 rano i zaczniemy działać. Była ósma po RC ani śladu, żadnej kasy nie dostał więc było wiadomo że przyjdzie tylko nie wiadomo kiedy. Chłopaki poszli robić zamieszanie do portu a ja czekałem na Różową Czapkę. Przyszedł po godzinie, przepraszając, że musiał rozwiązać sprawy rodzinne. Pokręciliśmy się po porcie, okazało się że szef portu mimo zapewnień wczoraj w porcie jednak się nie pojawił, ale wydał jakieś decyzje przed wyjazdem na weekend do Brazzaville. Różowa Czapka ściągnął szefa barki, kapitana holownika i poszliśmy płacić za rozładunek. Oplata wyszła jak z kosmosu, a chyba ze 200 USD za samochód, za motocykl opłaty są symboliczne.

Działał tylko jeden dźwig portowy i trzeba było najpierw odstawić kilka blokujących barek i przystawić naszą. Niestety do nabrzeża się nie dało bo akurat barkę, która stała przy nabrzeżu ładowano groszkiem konserwowym.

Po jakim czasie już przypływała Nasza i wydawało się że wszystko pójdzie OK ale gość od holownika chyba zapomniał odpuścić gaz na czas i jak nie przyp…. w załadowywaną groszkiem barkę oraz co gorsze w stojący obok prom pasażerski. Chłopaki byli na barce ja akurat stałem na nabrzeżu i widziałem to z bliska. Uderzenia było ogromne, ludzie akurat wchodzili na prom, trapy razem z ludźmi wystrzeliły w powietrze, wyglądało to tak jakby do kurnika ktoś wrzucił granat. Nie mam pojęcia jak nikt nie wpadł do wody, jak nikogo nie zgniotły burty promu. Ładowacze barki od groszku tylko powpadali do wnętrza swojej barki, ale po jakimś się wykaraskali. Po paru minutach emocje opadły, stwierdzono że prom nie ma dziury a jedynie wgniecenie, obok tych 150 wgnieceń które już miał i wszystko wróciło do normy. U nas pewnie zaraz pojawił by się prokurator tutaj procedury są luźniejsze.

Najpierw złapali mój motor, trzeba było trochę powalczyć bo kongijscy specjaliści od rozładunku, najchętniej podwiesili by motor za lusterka. Trochę kłótni, przepychanej i wreszcie przynieśli jakieś pasy, potem nadstawił się dźwig ze stalowymi linami i hop w górę. Przygotowań godzinę, transportu 10 sek. Udało się bez żadnych zniszczeń. Z autem było trudniej. W Brazzaville mieli specjalny uchwyt do łapania samochodów tutaj nic, wyjęliśmy wszystko co było miękkie: materace, plandeki, nawet wycieraczki spod siedzeń. Po układaliśmy to przy linach stalowych (żeby nie zmasakrowały karoserii), uczepiliśmy haki do kół no i hop w górę. Też się udało, prawie… bo jedna z plandek była jeszcze fabrycznie zapakowana i zanim z barki przeszliśmy w 5 sekund na nabrzeże już jej nie było. Różowa Czapka był cały w stresie bo od kilku godzin powinien być już po drugiej stronie rzeki w pracy. Ale moja postawa była nieprzejednana, kasa wtedy kiedy motor i auto znajdą się za portową bramą. Nie łatwo było wyjechać z portu bo ciągle brakowało jakichś dokumentów, pieczątek i zezwoleń. Była sobota nikogo z oficjeli portowych nie było w pracy więc wszystko załatwiane jest na gębę tylko weź to wytłumacz policjantom pilnującym portowych bram. Po 6 godzinach od chwili rozpoczęcia operacji rozładunek dobrze po 14 zamknęła się za Nami portowa brama. Za bramą pozostała grupka goniących Nas osób, które uważały że zasłużyły na jakąś zapłatę z Naszej strony.

Różowa Czapka chciał 50 USD, w sumie pracował dla Nas ze 3 dni więc z czystym sercem zapłaciliśmy z górką tym bardziej że płaciliśmy bezwartościowymi dla Nas  (nie wymienialnymi w Kinszasie) frankami z Brazzaville.


Ulice Kinszasy

Wróciliśmy do hotelu żeby się wykapać, wcześniej okazało się że szefową tego przybytku jest polska siostra (ale chodziła po cywilnemu) która pozwoliła Nam skorzystać z Naszych pokoi po powrocie z portu bez żadnych opłat. Wymyci poszliśmy jeszcze zrobić zakupy, dużo słyszeliśmy o kosmicznych cenach w Angoli, ale w Kinszasie też trzeba uważać. Był spory sklep obok Nas, ale już był zamknięty, wytropiliśmy zatem kolejny, prawdziwy sklep z kasami etc. człowiek nie wiedział jak po miesiącu nie widzenia półek sklepowych trzeba się poruszać w takim miejscu. Coś było mało ludzi i szybko się wyjaśniło dlaczego. Pierwsza lampka ostrzegawcza to 1 kg pomidorów za 10 usd (w Kinszasie raczej płaci się dolarami) Najwyższy nominał w obiegu lokalnej waluty to równowartość ok 1,5 PLN więc lokalne pieniądze trzeba nosić workami.

Potem już zapaliła się czerwona lampka, kiedy za melona obliczono cenę 160 PLN. Tego było już za wiele, kupiliśmy tylko to co było w normalnych cenach i dzida z tego piekła.

Najpierw jechało się dobrze, ale krótki rzut oka na moje zegary i dostałem nowy błąd: błąd elektroniki silnika. Wykombinowałem że to pewnie na skutek wywalenia modułu elektronicznego z wiatraka, blokującego jego działanie. W każdym razie jechał. Skręciliśmy z głównej ulicy Kinszasy w stronę Matadi i nagle totalny Sajgon, kolejnych kilka kilometrów to masakra 10 samochodów i wszystkiego co może jeździć a przynajmniej trąbić na 1 m2. Gdzie tutaj czas na ręczne załączanie wiatraka. Pewnie by mnie wynieśli z ulicy razem z motocyklem. Nie wiem jak ale udało się pokonać kilka kilometrów totalnego chaosu, kilka razy stając bo silnik osiągał temperatury hutnicze.

Wreszcie wyjechaliśmy z Kinszasy, zacząłem się rozpędzać przejechaliśmy 60 km aż tu nagle, pioruny na niebie i jak nie przywali ulewa. Ściana wody. Jakimś  cudem znalazłem jakiś zjazd z ulicy i znalazłem się na podwórku w jakiejś wiosce, składającej się z 5 chałup. Chłopaki jeszcze w ulewie pomogli wygrzebać mi się z piachu i uciekłem pod jakiś daszek. Przemokłem do kości, za chwilę chłopaki dali znać że zrobili miejsce w aucie, krótki skok przez ścianę wody i siedzimy w aucie, kombinując co dalej. O żadnej jeździe nie mam mowy, nie można jechać autem a co dopiero motorem. Okazało się że mamy na składzie parasolkę więc wylazłem do motoru po suche ciuchy. Przebrałem się w aucie i czekamy aż przestanie lać, minęła pierwsza godzina, druga i wciąż leje.

Zapada decyzja nocujemy w wiosce.

Rozebraliśmy się, w końcu to ciepły deszcz, poza tym trzeba i tak się umyć więc zaparkowaliśmy lepiej auto, przyciągnąłem bliżej motocykl. Po paru minutach oprócz standardowego łóżka  na 2 osoby, zrobiło się łóżko na trzecią osobę wzdłuż deski rozdzielczej. Mało pamiętam, usnąłem snem sprawiedliwego.

Jeszcze przed zaśnięciem okazało się że deszcz jest ostry bo w aucie np. same zaczęły załączać się światła awaryjne, w zależności od położenia drążka zmiany biegów.

Pomimo tych wszystkich niedogodności humory znacznie się poprawiły wreszcie jedziemy, wreszcie wyrwaliśmy się z objęć Kinszasy

Trochę więcej o tym Naszym, dziwnym katolickim hotelu, w którym mieszkaliśmy poprzedniej nocy w Kinszasie.
Pierwsze zaskoczenie to już recepcjonista mówiący dość dobrze po angielsku, potem szybko zauważamy, że Naszym hotelu jest mnóstwo "białych". Szybko się okazuje że wszyscy są z USA, jak pytamy po co przyjechali do Kinszasy jakoś kręcą i kazdy innaczej to tłumaczy. Niby są razem ale jednak nie w grupie. Sporo wyjaśnia się na śniadaniu. Okazuje się, że są to małżeństwa, albo przynajmniej pary, każda z nich trzyma pod pachą jakieś małe murzyńskie dziecko. Coś zaczęło nam się kojarzyć z jakąś "adopcją".

Dużo wyjaśnia rozmowa z polską administratorką tego przybytku. Przyznała że sama czuje się dziwnie (w końcu jako siostra jest z kościołem nieco mocniej związana od Nas) kiedy raz na jakiś czas przychodzi kobieta z Konga z dzieckiem na rękach mówiąc, że chętnie za odpowiednią opłatą może rozstać się z maluchem. Po czym ktoś ja gdzieś kieruje i po jakimś czasie opuszcza hotel zadowolona, ale już bez dziecka !!!???

Potem przyjeżdża z USA jakaś para, musi pomieszkać w hotelu przez kilka tygodni i jak dziecko się do nich przyzwyczai, uiszczają słony rachunek za pobyt w hotelu i wsiadają we trójkę do samolotu.

To nic że dziecko pojawia się tutaj w nieco dziwny sposób, bez dokumentów jako totalny no name, jakoś po paru dniach ma jakiś papier żeby wsiąść do samolotu.

Oj dziwne to dziwne. Jak widać pieniądze mają moc i czynią cuda, chyba także w kościele. Zatem jak ktos lubi szopować to polecam ten hotel, można tam nabyć murzyńskie dziecko.

Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz