• » RiderBlog
  • » zwyszomi
  • » Dzień trzydziesty drugi: czas lizania ran (niedziela 27-1)
Najnowsze komentarze
Mimo wszystko chciałbym aby odniós...
Mam nadzieje ze to pomylka. 1500km...
Przejechane 1000km to na motocyklu...
każdy kij ma dwa końce, chciałem z...
2widz-a co świeżej krwi chcesz się...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

30.01.2013 19:27

Dzień trzydziesty drugi: czas lizania ran (niedziela 27-1)

Wstaliśmy bardzo wcześnie, bo pomimo wychodzącego z nas zmęczenia ile można spać poskręcany jak sznurek na desce rozdzielczej. Zaczynam wyłazić z legowiska nagle włącza się Nam klakson w aucie i wyje. Niedziela, godz. 5:20 w samym środku wioski.
 

Oczekiwaliśmy, że ktoś Nas za chwilę maczetą potraktuje. Ale nie było tak źle, bo okazało się szybko, że wszyscy mieszkańcy są już na nogach a w szczególności dzieci. Daliśmy im 2 piłki więc radości z podarunku nie było końca.


Wykonaliśmy oględziny miejsca gdzie wczoraj dobiliśmy w strugach deszczu.

Postanowiliśmy zjeść śniadanie nieco później.

Zanim ruszyliśmy w drogę trzeba było się ubrać. W szczególności musiałem zdobyć się na odwagę i po raz kolejny założyć moje buty, które przypominały, mokrą, glinianą bryłę. No cóż wyboru nie ma, motor to nie samochód i całego domu zabrać się nie da. Mógłbym jechać w sandałach albo klapkach ale wtedy po jakiś czasie mógłbym nie mieć czego wkładać w buty w przyszłości. Liczba kamieni, którymi dostałem po stopach jest naprawdę imponująca. Ponieważ, przez kilka dnia mazania się motorem w błocie nie zakładałem skarpetek (nie było sensu żeby chlapać się w błocie jeszcze w skarpetach), oprócz kiepskiej prezentacji na zewnątrz moje buty równie słabo prezentowały się od strony wydzielanego z nich zapachu. Z lekką zazdrością patrzyłem na chłopaków, dysponujących suchym obuwiem i białymi skarpetkami :).

Ale co tam. Motor rusza, nogi zadzieram na gmole i jadę niczym chopperem susząc buty na wietrze. Jakie te Kongo  (demokratyczne) jest, takie jest, ale trzeba przyznać, że krajobrazy znowu zapierają dech w piersi.
 



Prawdopodobnie droga pomiędzy Kinszasą a Matadi prowadzi przez kongijskie zagłębie bokserskie. Praktycznie w każdej wiosce na ulicy trenowali młodzi ludzie, walcząc w zabandażowanych rękach z niewidzialnym przeciwnikiem. Jeden jak mnie zobaczył zaczął robic pompki na środku drogi


Kierowcy kongijscy pod względem możliwości reinkarnacji samochodów, które nie mają prawa się już poruszać mogą równać się jedynie z kubańczykami.

Od końca Gabonu jedziemy przez cały czas przez sawannę. Tutaj zaczynają się jeszcze górki, cale pokryte zielenią, widok pierwsza klasa.

Pierwotny plan był taki aby jechać do Matadi bo według Naszej mapy tamtędy prowadzi główna droga Angoli. Na temat map i ich dokładności już parę razy się wypowiadałem. Okazało się że małżonka gospodarza na Naszej barce wywodzi się z Angoli i ich syn bardziej polecał nam mniejsze przejście w miejscowości Luvo. Padło słowo klucz: good więc stwierdziliśmy że uwierzymy.

Widać, że auto mocno zamokło bo w jakiejś wiosce chłopakom zaczyna wyć klakson, z prędkością błyskawicy ja przejeżdżają i rozłączają kable na dobre.

Rozumienie słowa good jest jednak inne niż u Nas :). Od głównej drogi do Luvo jest ok 20km po tradycyjnej kongijskiej drodze. Tylko czym dla nas jest 20 km po tylu dniach :).


Ostatnia stacja benzynowa przed granicą


Najpierw droga była całkiem równa ...


potem trochę się popsuła.


Ponieważ ruch na drodze z każdą minutą był coraz większy, przynajmniej była pewność że granica jest czynna.


Skoro osobówka dała rady to my też damy.

Minęło parę minut ostrej jazdy i zobaczyłem szlaban graniczny jako pierwszy.


Afrykańskie duty free. Faktycznie najlepiej chyba sie upić.

Wokół, widok którego nie sposób opisać . Totalny syf do kwadratu, znowu Sodoma i Gomora w jednym. Nie do opisania. Śmieci, śmieci, góry śmieci. Z wyjazdem problemy, głównie dla urzędnika od sprawdzenia wiz. Na szczęście drogą jechał jego szef, który rozwiał jego wątpliwości. Tutaj też celnik ma mercedesa, jedynego w promieniu kilkuset kilometrów. Skąd my to znamy.

Zauważyliśmy, że pogranicznicy tutaj widzą wizy wydawane gdzieś w Europie przez własne kraje jako coś zupełnie nowego. Trzeba im długo wyjaśniać jak obliczać długość wizy. Ze 2 godziny kolesiowi musiałem to tłumaczyć, że wiza jest nówka nieśmigana i na bank ważna. 

W końcu przejechaliśmy szlaban, potem mały mostek i welcome to Angola.

Za mostkiem jakoś bez rewelacji, kontener z wielką dziurą w podłodze, przy ścianie jakaś baba, która chyba coś przemyca i małe biurko, przy którym znowu zaczęli przepisywac Nasze paszporty. Mały szoczek, bo myślelismy że Angola to jednak nieco większa cywilizacja, chociaż coś się nie zgadzało, bo wg naszej mamy nie powinno byc tego asfalyu, który zaczynał się od mostka. Ale widac było zakręt więc już wiedzieliśmy że to pewnie tylko do zakrętu w celach marketingowych.

Wsiadłem na motor jako pierwszy i pojechałem bo wg relacji pograniczników za ok kilometr będzie budka celników. Po drodze dobrze znany sznurek w poprzek drogi, ale akurat był opuszczony. Mijam zakręt i ... i asfalt dalej jest, podjeżdżam pod górkę o k... dalej szok. Kolejny posterunek, ale w jakimś normalnym domu, wchodzę do środka i znowu szok, to klimatyzowany pokój, gdzie urzędnik podbija paszporty. Robi to szybko, mówi po angielsku, żartuje....

Mówię, że zaraz przyjadą chłopaki, ale czekam i czekam, mijają minuty i ich nie ma... W końcu postanawiam zawrócić. Stoją przy sznurku, przez który ja przejechałem. Okazało się, że właściciel sznurka był bliski wezwania myśliwców celem odnalezienia samotnego motocyklisty i zmombardowania go gdzieklwiek jest.
Ale spoko, jedna piątka, 2 żółwiki i atak lotnictwa odwołany. Zadeklarowałem najwyższą skruchę wobec zbeszczenia bardzo ważnego sznurka i można było jechać dalej. 
 

Carnet w Angoli nie działa, trzeba zapłacić parę dolców (za motor chyba z 15 reszta za auto, w sumie 100), chyba nie oszukują bo po raz pierwszy dostałem fakturę do ręki. Po tylu dniach faktura, co się z nią robi...

Od przejścia do pierwszej niebiałej drogi na mapie powinno być kikadziesiąt kilometrów niczego tymczasem w stronę Luandy od szlabanu cudowny, nowy asfalt. 


Przystanek autobusowy na granicy w Angoli


Pralnio-myjnia w pobliskiej wiosce. Wrak wozu bojowego z ostatniej wojny nikomu nie przeszkadza 


Boże jakie widoki...


Jak prze kilka tygodni człowiek nie widzi drogowskazu to zaczyna sobie robić zdjęcia z dziwnymi rzeczami. Ostatnia tabliczka z informacją o terenie zabudowanym była w Gabonie a wcześniej w Beninie.

Potem był pierwszy znak drogowy, pasy namalowane na jezdni, drogowskaz. Głowa prawie pękała od wrażeń. Chiński asfalt równiutki jak stół suszenie butów idzie na całego.

W wioskach droga służy do jechania a nie do rozstawiania kramów, łażenia czy do czegokolwiek co komu przyjdzie do głowy. Wioski skromne, ale wysprzątane, na każdym drzewie powiewają różne flagi razem z angolańską.

Plan był taki aby przejechać Angolę mniej więcej przez środek. Dojechaliśmy do miasta M'banza-Kongo, tam najpierw miła niespodzianka na stacji benzynowej, diesel 0,4 USD/litr, benzyna 0,6 USD. Potem mielismy jechać przez Uige. Wprawdzie nawet w Google tej drogi nie ma, ale nasza wszystkowiedząca mapa oczywiście ją miała w kolorze żółtym, który miał się wkrótce zamienić w czerwony. No cóż w miarę przejeżdżania kolejnych metrów pojawiały się coraz większe wątpliwości.


Ponieważ droga się popsuła musiałem w mojej desce rozdzielczej odnaleźc właściwe 2 kabelki i wiatraczek uruchomiony.


Droga znikała w oczach, trzeba było się naradzić ...


Nagle strasznie się zachmurzyło i za kilka minut miała się zacząć ulewa.

Odpuściliśmy, chyba kolejnego taplania się w błocie już nikt by nie wytrzymał. Wiatrak w motorze niby działa, ale nie ma regulacji prędkości więc po jakimś czasie mocno zaczyna walić spalenizną, zatem użyję go w prawdziwej ostateczności. Wybraliśmy zatem drogę w stronę oceanu, niestety przez kolejną afrykańską stolicę Luandę.

I to był dobry ruch, dowiedzielismy się, że do samego oceanu jest asfalt. A potem do Luandy .... no cóż na to pytanie Pan się tajemniczo uśmiechnął. Póki co mkniemy do miejscowości N'Zeto nad oceanem. Droga i widoki pierwsza klasa.

Maciek ma nowego kolegę, zawsze taki lepszy od poprzedniego zdjęcia z martwą naturą w Kongu :)


Oczywiscie jest machanie i odmachiwanie

Ponieważ zmieniliśmy kierunek z południa na zachód pogoda szybko się poprawiła i znowu był czas na biwak


Zaczynają się motyle


Narada przy bananie


i chwila na myślenie w samotności.

Angola porażała swoim pięknem więc szkoda było tracić czas. W drogę ku oceanowi

Przed wieczorem dobiliśmy do wioski N’Zeto. Trochę się zaniepokoiliśmy faktem, że nagle w wiosce zniknął asfalt, ale wioska generalnie cała była rozkopana. Pierwszy szok cenowy: 130 usd  za 2 pokoje typu nora. Ale i tak byliśmy szczęśliwi w porównaniu z ostatnim noclegiem w aucie w strugach deszczu.

Kolejny szok to wieczorne tankowanie, z dystrybutora stojącego na środku ulicy. Ulica pusta, piach po kolana a na jej środku jakieś porzucone dystrybutory. Nagle widzę że podjeżdża koleś samochodem i z niewiadomo skąd pojawia się właściciel dystrubutora.

-Ja też chcę proszę Pana... 2 gleby na odcinku kilkset metrów i jakoś dobrnąłem. Cóż za przyjemność tankować za 1,5 PLN. Potem musiałem w tym piachu po kolana zawrócić, pewnie wypaliłem z pół baku ale się udało.

Już zaczęliśmy świętować koniec bezdroży, czy aby nie za wczesnie. Ten piach w N'Zeto jakiś taki głeboki i stary, tak jakby leżał tam od zawsze ???

Niestety, ale chyba na skutek wczorajszego zmoczenia razem z Maćkiem mocno się przyziębilismy.  

Pozdrawiamy

PS

Nikt mi nie chce robić zdjęć to sam sobie zrobię

Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz