• » RiderBlog
  • » zwyszomi
  • » Dzień 17. Najbardziej zakręcony dzień na świecie. (ver. 2.0)
Najnowsze komentarze
Mimo wszystko chciałbym aby odniós...
Mam nadzieje ze to pomylka. 1500km...
Przejechane 1000km to na motocyklu...
każdy kij ma dwa końce, chciałem z...
2widz-a co świeżej krwi chcesz się...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

03.08.2014 21:51

Dzień 17. Najbardziej zakręcony dzień na świecie. (ver. 2.0)

Tak to w okolicach równika już bywa, że zmrok zapada zdecydowanie szybciej niż u Nas więc trochę czasu zabrakło na podziwianie jeziorka, co uczyniliśmy dzisiaj rano. Z porannej pobudki wyszły nici, bo wprawdzie obudziłem się ale nie było światła a latarka została w motocyklu więc dalej w kimkę, aż się słońce pojawiło. Generalnie wczorajsza miejscówka była chyba najlepsza spośród wszystkich w których mieszkaliśmy.

I jeszcze małe co nieco z życia zawodowego

Jedyny kwas jaki miała, to knajpa, w której  na jedzenie czekaliśmy chyba z godzinę. Dzisiaj daliśmy im drugą szansę, ale czekając na jajecznicę 30 minut zabraliśmy się do odjazdu, widać podziałało bo już miałem wrzucać jedynkę jak przybiegł gość z jajecznicą. Więc zleźliśmy z motorów i zaczęliśmy pałaszować, tak się uwijaliśmy że w końcu wyjechaliśmy po 9tej.

Niedziela, w tych okolicach dla większości oznacza założenie najlepszego ubranka i długa do kościoła. Czasami miałem wrażenie że całe Burundi i Rwanda właśnie idzie do kościoła, chyba odwiedzają wszystkie w okolicach i wszystkich wyznań, bo wycieczki zaczęły się od rana do samego wieczora. Może mają obowiązkowe chodzenie? Nie chcę wątku ciągnąć bo temat generalnie jest drażliwy i swoje zdanie na ten temat mam, ale za to na ulicach aż mieniło się kolorowych strojów, trochę było głupio się zatrzymywać i tak każdego fotować, więc fotki będą tylko takie „z przyczajki”. Ale po kolei.  

Najpierw jechaliśmy ze 150km przy samym jeziorze Tanganika, które od Malawi różni się przed wszystkim tym że ma bardzo słabe plaże i akurat fale nie szumiały.

Widoki tradycyjne fajne, z tym że droga składała się głównie z dziur.

Niestety wszyscy mieszkańcy Burundi jak już gdzieś idą to zawsze po ulicy, a że chodzą prawie wszyscy i ciągle, ulice przypominają pielgrzymki, parę trudnych sytuacji było, ale głównie za sprawą szalonych kierowców swoich szalonych busików Toyota Hiace.

Nawet był mały objazd w jakiejś wiosce, Trzeba było podjechać w piachu po kolana i kamieniach  kilkaset metrów pod górę z nachyleniem na oko 18 stopni, co się udało, ale zła wiadomość była taka że potem trzeba było zjechać.

Chyba jakiś kryzys fizyczny dzisiaj miałem bo zjeżdżając w dół 2 razy musiałem położyć motka i przy pomocy Rafała potem te 300kg postawić do pionu. W obu przypadkach nie było się o co oprzeć bo po obu stronach głębokie koleiny więc zaliczamy to jako 2 gleby przy prędkości 5 km/h. Dojechaliśmy do bardzo znanej stolicy Burundi o nazwie Bujumbura, która delikatnie mówiąc nie powaliła, najgorsze było że przejechaliśmy  pierwszy sklep z piciem, a potem już nie było, pic się chciało dzisiaj strasznie. Nie zdążyliśmy wyjechać a już wszystkie samochody stoją w gigantycznym korku. Okazało się że Pan prezydent do domu wraca więc wszyscy muszą stać i czekać aż przejedzie.

Problemu nie było, nie licząc cieknącego paliwa ze świeżo zatankowanego dodatkowego zbiornika. Oj kolesie z Touratecha nie popisali się, bo zrobili odpowietrznik baku po tej samej stronie co nóżka boczna. Efekt taki że jak zatankujesz pod korek, i postawisz na motek na nóżce bocznej, to paliwo daje przez odpowietrzenie. Ktoś powie po co tankować pod korek, a ktoś powie po co zatem dodatkowy zbiornik jak nie do tankowania pod korek. Na szczęście mało ludzi tutaj pali papierosy. Pomachaliśmy prezydentowi i w drogę, raptem 200 km do Rwandy ale dało się we znaki, tym razem z powodu zakrętów. Nie jestem pewny czy w sumie był 1 km prostego odcinka, zakręt na zakręcie i zakrętem pogania. Powiem szczerze że jak w końcu dotarliśmy do granicy to pierwszy raz na wyjeździe wziąłem proszek od bólu głowy, bo błędnik naprawdę protestował. Pomijając te niedogodności przyznać trzeba że dzisiejsza trasa była zdecydowanie najładniejsza widokowo, jaką mieliśmy podczas wyjazdu i jaką kiedykolwiek w życiu widziałem.

Nie sposób tego opisać ani sfotować. Były i gaje palmowe i lasy jak u Nas  i niesamowite góry. Stąd np. nazwa Rwandy jako kraju tysiąca wzgórz. A w Burundi jest analogicznie. Natomiast jak wjechaliśmy do Rwandy to na zboczach gór doszły jeszcze tarasy uprawne, tylko zamiast ryżu sadzą tam warzywa i owoc. Widok po prostu obłędny. Na granicy z Rwandą nieco Nam się zeszło bo coś kolesie mieli problem z wystawieniem Nam wizy wschodnio-afrykańskiej (Rwanda-Uganda i Kenia). Chyba do tego był potrzebny Internet, którego akurat nie było. Na granicy osiągnęliśmy totalną wielowątkowość, załatwiając wszystkie inne papiery chyba w 5 minut. Gdyby nie koleś od wizy chyba byśmy pobili rekord. Dużo gadałem na ten karnetu, ale powiem szczerze, że teraz zaczynam go doceniać, nie chodzi o to że jest wymagany, ale we wschodniej Afryce, w przeciwieństwie do zachodniej celnicy wiedzą do czego to służy i procedura odprawy pojazdu trwa 2 minuty i zawsze za darmo. Alternatywne tymczasowe dokumenty odprawy wymagają przepisywania wszystkich detali z dowodu rejestracyjnego plus dane osobowe ( w tym momencie zazdroszczę wszystkim Janom Nowakom). a zatem jesteśmy w Rwandzie.

Wjeżdżając do Rwandy przeżyliśmy szok cywilizacyjny. Bałagan z Burundi, gdzieś  nagle zginął, pojawiły się poboczo-chodniki dla piechurów, największym szokiem były latarnie uliczne, ostatnie widzieliśmy w Botswanie, znowu są drogowskazy.

Człowiek jak parę dni podziałał na bezdrożach Tanzanii to ma wrażenie że trafił do domu. Gdyby jeszcze na tych zielonych wzgórzach zorganizować krowy i uczepić i dzwoneczki to Austria lub Szwajcaria na 100%. No i zakrętów jakoś mniej. Asfalt lepszy jak u Nas, paliwo za 1.55 USD wygląda nawet na bezołowiowe, bo w Tanzanii i Burundi nikt o benzynie bezołowiowej nie słyszał, kiedyś to się jeszcze człowiek takimi pierdołami przejmował :)

 

Na skutek zatem niezliczonej liczby zakrętów, wielkiego dystansu nie pokonaliśmy, wybierając życie i odpuszczając szaleńcom jadącym z przeciwka w swych busikach, a parę razy można było się spocić. Rafał tez chyba miał dzisiaj kryzys fizyczny bo na granicy też glebę zaliczył.

Dotarliśmy zatem do Kigali i mieszkamy w obrzydliwie dobrym hotelu za 80 USD. Jest wszystko: telewizor, woda (która kiedyś była ciepła), i taras z niesamowitym widokiem na Kigali. No i wreszcie jest Internet (czasami). Po paru nocach za 10 USD można zaszaleć :)Chociaż na dworze już złowieszczo buczy generator. Wykonaliśmy drobne naprawy, tym razem błysnąłem myślą inżynierską pomagając w naprawie nawigacji u Rafała. Okazało że tarki w Tanzanii nie wytrzymał też bezpiecznik na przewodzie zasilającym nawigację. Udałem się więc na poszukiwanie kabla do zmostkowania przerwanego bezpiecznika. Znalazłem drut 2 mm2 akurat leżał na chodniku, teraz zamiast jakichś tam 2 gównianych amperów, Rafał przez nawigację będzie mógł zasilać grzejnik elektryczny i spawarkę. Wygiąłem piękny mostek i działa miodzio, nawet lepiej niż oryginał. Ech te ręce które leczą :). Wszystkich elektryków samochodowych w tym miejscu przepraszam ale Klient jest zadowolony a to jest najważniejsze, poza tym miałem kiedyś uprawnienia SEP do 1 KV więc sie wyrobiłem :)

Od jutra zabieram się za wsadzanie fotek za zaległe dni.

Zasłużone, jak zwykle

Dystans:  404km. Total: 7 245km.

Plan na jutro: zrozumieć historię czyli Kigali Memorial Genocide Centre. Już po drodze widzieliśmy pierwsze groby i coś co było jeszcze bardziej makabryczne od grobów.

Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz